Roczne archiwa: 2017

Nie mogliśmy wysiedzieć na miejscu za długo… na czas świąteczno-noworoczny nie mieliśmy wypożyczonego auta, kolejne zamówione jest dopiero na 5.stycznia… Ale ile można siedzieć w domu? No dobra, są autobusy, więc sprawdziliśmy. Z naszego miasteczka jedyny autobus jeździ do Pukekohe, stamtąd teoretycznie pociągiem można dojechać do Auckland, ale akurat coś remontują, więc są zastępcze autobusy na pierwszym odcinku, potem trzeba się przesiąść do pociągu i na koniec znowu do autobusu… Zajmuje to dwa razy więcej czasu niż dojazd samochodem. Ech… Przejechaliśmy tylko kawałek autobusem, pochodziliśmy po sklepach i stwierdziliśmy, że potrzebujemy samochodu 😉 Z trudem udało się znaleźć wypożyczalnię, która jeszcze miała coś wolnego, bo to gorący okres, ale zdobyliśmy auto (najmniejsze z dotychczasowych, czyli miejscowy odpowiednik toyoty yaris) na 5 dni! No to w drogę! 31.grudnia raniutko wyruszyliśmy w drogę na półwysep Coromandel. To stosunkowo niedaleko nas – łącznie w dwie strony przejechaliśmy 350km. A półwysep piękny – pokryty…

Czytaj dalej

To były nasze pierwsze święta spędzone poza Polską. Ciekawa byłam zawsze, jak to jest, jak Boże Narodzenie jest w lecie, bez śniegu, czapek i kurtek. No i udało się – tegoroczne święta spędziliśmy w Waiuku w Nowej Zelandii. Było gorąco, bo 25-26 stopni, ale nie tylko z tego powodu było inaczej. Nowozelandczycy nie są mocno religijni, więc święta nie są tu raczej głęboko przeżywane. Symbolami świąt spotykanymi w sklepach czy na ulicach są najczęściej Mikołaj (co ciekawe – nawet tu jest ciepło ubrany w czapkę, rękawiczki i ciepłe buty) i rzadziej choinka. Nie ma szopek, żłóbka, trzech króli… Nie ma też takiej bieganiny przedświątecznej, tłumów w sklepach i wielkich kolejek do kas. Gdy dzień przed Wigilią robiliśmy zakupy spożywcze zaskoczyło nas, że ludzie w sklepie się do siebie uśmiechają, sprzedawcy i kasjerzy są mili i nie wyglądają na przemęczonych. W okresie przedświątecznym niemal w każdym centrum handlowym siedzi Mikołaj, z…

Czytaj dalej

Wszystkim, którzy śledzą nasze losy w podróży, a jest Was całkiem sporo, życzymy aby te najbliższe dni były Wasze. Niech te święta będą takie, jakich potrzebujecie: spokojne lub szalone, z rodziną lub właśnie bez, eleganckie lub w pidżamie… Bez udawanych uśmiechów i uprzejmości, ale szczere i wśród tych, z którymi faktycznie macie ochotę spędzić ten czas. A jeśli nie możecie być z nimi fizycznie w te dni (bo np. są na drugim końcu świata ;-)), to pomyślcie o nich ciepło i z uśmiechem – bez niepotrzebnego smucenia się 🙂 O tym, jak my spędzamy święta w tym roku napiszę wkrótce – teraz idę pomalować paznokcie na świąteczny, czerwony kolor 😉

W Australii spędziliśmy w trakcie naszej obecnej podróży trochę ponad dwa miesiące. Poprzednim razem gdy tu byliśmy, spędziliśmy tu dwa tygodnie. Czyli razem niemal trzy miesiące życia w Australii. Nie mam oczywiście zamiaru twierdzić, że przez ten czas byliśmy normalnymi mieszkańcami tego krajo-kontynentu – dopóki nie spędzamy połowy dnia w pracy i nie wysyłamy dzieci do żłobków/przedszkoli/szkół – nie doświadczamy życia jak tubylcy. Jednak byliśmy tu na tyle długo, że nie jesteśmy tylko turystami, goniącymi pomiędzy operą i mostem w Sydney, Uluru czy Great Ocean Road. Wychodzi na to, że wisimy gdzieś pomiędzy turystą a tubylcem. Niech będzie. Zwłaszcza, że Mela ostatnio lubi wisieć na czym tylko się da. Miałem więc dużo czasu na obserwacje. A poniżej kilka moich spostrzeżeń. Ludzie Bardzo wyluzowani i otwarci. Ja nie jestem typem osoby rozpoczynającej konwersacje na prawo i lewo z osobami, które widzę pierwszy (a pewnie i ostatni) raz w życiu. Jednak w…

Czytaj dalej

Australia, czyli kraj, w którym dotychczas spędziliśmy najwięcej czasu, już za nami – i jakoś szybko to minęło. Jesteśmy już w Nowej Zelandii. Przylecieliśmy Air New Zealand, ale niestety nie samolotem w barwach LOTR lub Hobbita. Jednak postanowiliśmy to niedopatrzenie sobie szybko odbić i pierwszym miejscem, które tu odwiedziliśmy, był Hobbiton. Może mały disclaimer na początek – nikt z nas nie widział żadnego filmu z trylogii Hobbit. A tylko jedna osoba widziała LOTR. Wiem, wiem – wielu z Was pewnie gotowych już jest spalić nas na stosie. Na wszelki wypadek więc nie pojawimy się zbyt szybko w miejscach, w których są czytelnicy ;-). Dowiedzieliśmy się jednak, że ok.30% osób, które Hobbiton odwiedzają, nie zna filmów. Nie jest więc z nami tak źle. A Hobbiton to nic innego niż miejsce, w którym znajdował się filmowy Shire, czyli wioska Hobbitów. Po nakręceniu wszystkich filmów postanowiono ją pozostawić…i wykorzystać turystycznie. Hobbiton to fajne…

Czytaj dalej

W Australii mieszkaliśmy inaczej, niż dotychczas, bo wynajmowaliśmy domy, a nie mieszkania. Mieliśmy więc więcej miejsca, dzieci więcej możliwości zabawy (w domu lub koło domu), no i mogliśmy pożyć trochę, jak „tubylcy”, ale to też ze względu na długość pobytu w tych miejscach 🙂 Już wcześniej pisaliśmy, że zdecydowana większość domów w Australii jest domami parterowymi i bardzo często drewnianymi. Zajmują więc sporo miejsca i przeważnie nie mają dużych ogrodów za domem. Właściwie, to ogrody, jeśli już są (jest tu bardzo ciepło i sucho), to są przed domem i nie są ogrodzone płotem. A trawniki mają takie gęste, że chodząc po nich czuje się, jakby szło się po długowłosym, miękkim dywanie i aż chce się zdjąć buty (Mela bardzo często biegała tu boso). No, ale po kolei: Cairns link 6 nocy, 212 zł/noc Bungalow postawiony z tyłu domu gospodarzy, na dużym ogrodzie z murowanym basenem, miejscem z grillem elektrycznym, małym…

Czytaj dalej

Adelajda to stolica stanu Australia Południowa i piąte co do wielkości miasto w Australii. Nie sprawia jednak wrażenia typowego wielkiego miasta, głośnego, z korkami i tłumami ludzi w centrum. Pewnie to przez niską zabudowę, bo nie ma tu bloków i wieżowców (poza kilkoma biurowcami w centrum), tylko domki parterowe lub piętrowe. To jest właśnie niesamowite w tych australijskich miastach – jest tu miejsce na domki jednorodzinne z ogródkami, nie ma budownictwa wielorodzinnego (jeśli jest, to też w parterowych domach…). Mają na to miejsce 🙂 Przyznam, że to miasto jakoś bardzo na nas wrażenia nie zrobiło… Może dlatego, że cały czas porównywaliśmy je z nowoczesnym Brisbane, w którym się zakochaliśmy. Ale mimo wszystko udało się nam znaleźć w Adelajdzie kilka fajnych miejsc i spędzić miło czas. W Port Adelaide, jednej z dzielnic, są blisko siebie trzy muzea: samolotów, pociągów i morskie. Kupując bilet w jednym z nich otrzymuje się zniżkę 25% na…

Czytaj dalej

Długo się zastanawialiśmy, czy jechać. Ostatnio nasze dzieci nienajlepiej znoszą samochód. Zaryzykowaliśmy jednak – ponad 1700km w 3 dni. Tutaj maksymalna dozwolona prędkość to 100-110 km/h (w zależności od stanu), w miastach oczywiście mniej, nasza średnia była jednak gdzieś bliżej 60 km/h – w samochodzie spędziliśmy więc 28 godzin, dając niezły wycisk nie tylko samochodowi, ale też nam wszystkim. Rozpoczęliśmy w poniedziałek o godz.5:30 – bez śniadania, gdy na dworze było jeszcze dość ciemno (i zimno). Pierwszego dnia jechaliśmy do miejscowości Warrnambool – leży ona w innym stanie i w…innej strefie czasowej. W pewnym momencie więc zegarki w telefonach przestawiły nam się po prostu 30 minut do przodu. Przyszło mi do głowy, że ktoś, kto mieszka gdzieś blisko tej granicy i do pracy dojeżdża do drugiego ze stanów, musi mieć trudne życie jeżeli chodzi o pilnowanie terminów spotkań… W każdym razie znaleźliśmy się w stanie Victoria. Po drodze mieliśmy kilka…

Czytaj dalej

Mieszkamy w pięknym, dużym domu (parterowym, jak zdecydowana większość domów tutaj) w Normanville – małym miasteczku na wybrzeżu, prawie 80 km na południe od Adelajdy. Krajobraz jest piękny – niewielkie i praktycznie łyse wzgórza oraz ocean, a na polach kangury – jeżdżąc po okolicy nie możemy przestać się zachwycać widokami. Mamy wynajęte auto – pierwszy raz podczas naszej podróży 🙂 i dobrze, bo tu akurat wszędzie jest daleko. Ale jest trochę ciekawych miejsc, które już odwiedziliśmy. Zaczęliśmy oczywiście od plaży w naszym miasteczku – szeroka z jasnym drobnym piaskiem, jaki lubię 🙂 Jest stare, drewniane, niewielkie molo, którego największą zaletą jest to, że daje cień, więc w słoneczny dzień siedzieliśmy właśnie pod nim 😉 Plaża czysta, choć można przyprowadzać psy i wjeżdżać samochodem (często ktoś woduje tu jakąś łódkę/motorówkę). Woda niestety zimna, ale za to są bardzo ładne muszelki 🙂 Przy plaży bar i kawiarnia, duży parking, toalety, zadaszone stoły…

Czytaj dalej

Dzisiaj, zupełnie przypadkiem, trafiliśmy na Yankalilla Cruise. Nazwa nic Wam nie mówi? Nam też nie mówiła. Gdyby nie zdjęcie na ulotce, pewnie nawet byśmy jej nie wzięli. A gdybyśmy wzięli, na pewno nikt by jej nie przeczytał. Ale wzięliśmy. To znaczy – dzieci wzięły w swej nieodpartej chęci brania wszystkiego, co można. I przeczytaliśmy – to już my, dzieciom po kilku chwilach się kolorowy papierek znudził. Co więcej – od razu stwierdziliśmy, że idziemy. Co to więc jest Yankalilla Cruise? To jest zlot starych samochodów. W miejscowości Yankalilla, czyli malutkiej mieścince na półwyspie Fleurieu (przyznaję – dopóki tu nie przyjechaliśmy, nie wiedziałem, że taki półwysep istnieje). Naprawdę malutkiej – liczba ludności w 2015 roku to 4700. W dodatku – daleko od czegokolwiek. Do Adelajdy jedzie się godzinę. Do kolejnego dużego miasta – to już są dni. Mimo tego, zebrało się tu kilkaset starych samochodów. I było wszystko, co powinno być…

Czytaj dalej

10/43