Nie mogliśmy wysiedzieć na miejscu za długo… na czas świąteczno-noworoczny nie mieliśmy wypożyczonego auta, kolejne zamówione jest dopiero na 5.stycznia… Ale ile można siedzieć w domu? No dobra, są autobusy, więc sprawdziliśmy. Z naszego miasteczka jedyny autobus jeździ do Pukekohe, stamtąd teoretycznie pociągiem można dojechać do Auckland, ale akurat coś remontują, więc są zastępcze autobusy na pierwszym odcinku, potem trzeba się przesiąść do pociągu i na koniec znowu do autobusu… Zajmuje to dwa razy więcej czasu niż dojazd samochodem. Ech… Przejechaliśmy tylko kawałek autobusem, pochodziliśmy po sklepach i stwierdziliśmy, że potrzebujemy samochodu 😉 Z trudem udało się znaleźć wypożyczalnię, która jeszcze miała coś wolnego, bo to gorący okres, ale zdobyliśmy auto (najmniejsze z dotychczasowych, czyli miejscowy odpowiednik toyoty yaris) na 5 dni! No to w drogę!
31.grudnia raniutko wyruszyliśmy w drogę na półwysep Coromandel. To stosunkowo niedaleko nas – łącznie w dwie strony przejechaliśmy 350km. A półwysep piękny – pokryty jest wzgórzami, więc jest sporo krętych dróg i duża część przy samym brzegu oceanu, więc widoki niesamowite! Rosną tu lasy tropikalne, a w nich dużo srebrnych paproci – symbolu Nowej Zelandii, które dorastają nawet do 10m wysokości. Na półwyspie jest wiele do zobaczenia, więc najlepiej byłoby spędzić tu kilka dni, nocując na różnych kempingach (jest ich tu naprawdę dużo), ale my byliśmy tylko na jednodniowej wycieczce i to z dziećmi, więc musieliśmy wybrać kilka atrakcji dla całej rodziny.
Butterfly Garden w Thames był pierwszym przystankiem. Znajduje się na terenie pola kempingowego i jest niewielki, ale robi wrażenie. Gdy weszliśmy do przykrytego folią, więc dosyć dusznego, ogrodu nagle dużo pięknych kolorowych motyli latało wkoło nas. Te kolory, wzory… ech, natura potrafi stworzyć cuda 🙂
Driver Creek Railway to kolejka wąskotorowa w Coromandel. Wjeżdża pod górę wśród srebrnych paproci i innych drzew oraz rzeźb autorstwa mieszkających tu artystów na wysokość 165m nad miastem. Na górze znajduje się punkt widokowy. Co ciekawe – nie została zbudowana z zamysłem atrakcji turystycznej, ale przez artystę, właściciela tego górzystego terenu, który potrzebował przewieźć sobie materiały do pracy. Pan był nieźle zadłużony i nie miał z czego spłacać kredytu, więc bank zaproponował mu, aby zaczął zarabiać wożąc ludzi swoją kolejką. I udało się – kredyt został spłacony, a okolica zyskała bardzo ciekawą atrakcję turystyczną 🙂 Nas oczywiście nie mogło zabraknąć w takim miejscu – kolejny pociąg w naszej podróży 😉
The 309 Road, to nazwa drogi, która w większości jest drogą żwirową, jest bardzo kręta i prowadzi przez wzgórza z jednej strony półwyspu na drugą. Po drodze można znowu podziwiać widoki, ale chyba największą atrakcją drogi są… dzikie świnie! W pewnym momencie pojawia się znak ostrzegawczy i nagle na drodze pojawiają się czarne świnki 🙂 Oczywiście wszystkie auta zatrzymują się w tym miejscu, na co tylko czekają zwierzęta i biegną się przywitać, a dokładniej, sprawdzić co dla nich mamy 😉 Świnki mają wydzieloną część, „ozdobioną” wrakami samochodów i starymi przyczepami, ale chętnie z niej wychodzą kładąc się gdzie popadnie lub goniąc jedna drugą. Nie wiem, na ile są zamierzoną atrakcją, a na ile przypadkiem się nią stały, ale zdecydowanie warto do nich pojechać (mimo zapachu…) 🙂
W Sylwestrowy wieczór, gdy dzieci spały w samochodzie, my jeszcze podziwialiśmy widoki wschodniej części półwyspu, którą wracaliśmy do domu. A w domu potańczyliśmy jeszcze wszyscy przy przebojach lat 80-tych (Meli ulubiona piosenka, to przecież Boys Sabriny ;-)) i w tym roku bez szampana przywitaliśmy Nowy Rok w Nowej Zelandii 🙂 To na pewno będzie wspaniały rok, czego wszystkim życzymy!