Mieszkamy w pięknym, dużym domu (parterowym, jak zdecydowana większość domów tutaj) w Normanville – małym miasteczku na wybrzeżu, prawie 80 km na południe od Adelajdy. Krajobraz jest piękny – niewielkie i praktycznie łyse wzgórza oraz ocean, a na polach kangury – jeżdżąc po okolicy nie możemy przestać się zachwycać widokami.
Mamy wynajęte auto – pierwszy raz podczas naszej podróży 🙂 i dobrze, bo tu akurat wszędzie jest daleko. Ale jest trochę ciekawych miejsc, które już odwiedziliśmy. Zaczęliśmy oczywiście od plaży w naszym miasteczku – szeroka z jasnym drobnym piaskiem, jaki lubię 🙂 Jest stare, drewniane, niewielkie molo, którego największą zaletą jest to, że daje cień, więc w słoneczny dzień siedzieliśmy właśnie pod nim 😉 Plaża czysta, choć można przyprowadzać psy i wjeżdżać samochodem (często ktoś woduje tu jakąś łódkę/motorówkę). Woda niestety zimna, ale za to są bardzo ładne muszelki 🙂 Przy plaży bar i kawiarnia, duży parking, toalety, zadaszone stoły piknikowe, przy których mieliśmy już okazję jeść i obiad i kolację 🙂 Obok jest pole kempingowe, ale to jeszcze nie jest sezon turystyczny, więc jest tu cicho i spokojnie. Popołudniu na plaży pojawiają się miejscowi.
Niedaleko nas jest Victor Harbor, trochę większe miasteczko, bardziej turystyczne. Jego największą atrakcją jest mała wysepka Granite Island, którą z lądem łączy długi, drewniany most, po którym kursuje zabytkowy tramwaj konny. Po upewnieniu się, że nie jest to strasznie ciężka praca dla konia, pojechaliśmy na wyspę. Trafiliśmy akurat na wyjątkowo gorący dzień, ale udało nam się przejść ją dookoła (trasa jakieś 2,5 km) – pusto, sucho, niewiele roślin (czytaj brak cienia), trochę skał, w których kształtach oczywiście niektórzy widzą parasol czy inne takie 😉 Na wyspie znajduje się kilka kolonii pingwinków małych, ale nie zobaczyliśmy ich, bo trzeba wybrać się na organizowaną wycieczkę, a przy takim upale nie mieliśmy już na to siły. Ale wyspę warto odwiedzić – nam się podobało. Co ciekawe, tramwaj każdego dnia ciągną dwa konie, które się zmieniają. Podczas, gdy jeden jedzie na wyspę (droga w jedną stronę trwa około 20 minut), drugi odpoczywa w specjalnie przygotowanym, zadaszonym boxie, gdzie ma miejsce nawet na to, żeby trochę pobiegać. Po ostatnim kursie (koło 16tej) konie wracają do stajni pod miastem. Są czyste, zadbane i nie przypominają tych spod Morskiego Oka w Polsce… Da się?
W Victor Harbor odwiedziliśmy też Whale Centre, w którym poza wystawą o wielorybach, rekinach i delfinach oraz marynarstwie i historii połowów tych ssaków była strefa dla dzieci, w której m.in. musiały znaleźć zakopane w piasku skamieniałości – ta zabawa „porwała” chłopaków, ja z Melą bawiłam się w małym pokoju z zabawkami o tematyce morskiej (drewniane puzzle, układanki, książeczki, maskotki itp.). Udało nam się nic nie kupić w sklepiku, przez który oczywiście prowadziło wyjście, ale dzieci dostały tatuaże, więc przez kolejny tydzień wspominaliśmy wizytę w tym (starym nieco) miejscu, oglądając wieloryba na ich rękach 😉 Zaliczyliśmy jeszcze jedną atrakcję (choć dopiero za trzecim podejściem ;-)). Do Victor Harbor można przyjechać zabytkowym pociągiem z Goolwy. Tory prowadzą wzdłuż brzegu oceanu, więc widok wspaniały. Pociąg jeździ dwa razy w tygodniu i ciągną go różne lokomotywy. Obsługa to wolontariusze, miłośnicy starych pociągów.
Acha – co jeszcze ważne – w Victor Harbor jest też bardzo fajny plac zabaw, dobra i tania ryba w JF&C oraz pyszne serniki (w wielu wariacjach smakowych) i lody w Nino’s. Wszystko bardzo blisko siebie, więc dzieci nie marudziły, że trzeba dużo chodzić 😉
Byliśmy też w Cleland – kolejnym parku z australijskimi zwierzętami. Jedno spotkanie z koalami i karmienie kangurów w Brisbane to było dla nas za mało, więc musieliśmy to powtórzyć tutaj. I znowu było dużo radości 🙂
O wycieczkach do Adelajdy napiszę w kolejnym poście, bo tu już przydługo się zrobiło 🙂
Przydługo?? Chcę czytać więcej i więcej. Lubię to
Cieszę się 🙂 ja mam w głowie wiele postów, tylko nie mam kiedy ich spisać niestety…