Australia, czyli kraj, w którym dotychczas spędziliśmy najwięcej czasu, już za nami – i jakoś szybko to minęło. Jesteśmy już w Nowej Zelandii. Przylecieliśmy Air New Zealand, ale niestety nie samolotem w barwach LOTR lub Hobbita. Jednak postanowiliśmy to niedopatrzenie sobie szybko odbić i pierwszym miejscem, które tu odwiedziliśmy, był Hobbiton.
Może mały disclaimer na początek – nikt z nas nie widział żadnego filmu z trylogii Hobbit. A tylko jedna osoba widziała LOTR. Wiem, wiem – wielu z Was pewnie gotowych już jest spalić nas na stosie. Na wszelki wypadek więc nie pojawimy się zbyt szybko w miejscach, w których są czytelnicy ;-).
Dowiedzieliśmy się jednak, że ok.30% osób, które Hobbiton odwiedzają, nie zna filmów. Nie jest więc z nami tak źle. A Hobbiton to nic innego niż miejsce, w którym znajdował się filmowy Shire, czyli wioska Hobbitów. Po nakręceniu wszystkich filmów postanowiono ją pozostawić…i wykorzystać turystycznie.
Hobbiton to fajne przeżycie – najpierw trzeba dostać się do „punktu zbornego” przy kawiarni (i sklepie z pamiątkami), skąd co kilkanaście minut wyruszają do Shire autobusami grupy odwiedzających. Bo tylko tak można się tam dostać – Shire jest w miejscu, którego nie widać z jakiejkolwiek drogi. Hobbity nie lubią wścibskich ludzi. A reżyser nie chciał poglądaczy ;-). Autobusem jedziemy kilka minut, po czym wita nas znak:
Stąd udajemy się dalej pieszo…wchodząc do innego świata! Pełnego hobbicich domów i…tak – atmosfery filmu. To mówię ja – jedyny z naszej czwórki, który widział LOTR.
Wszystkie domki przygotowane są bardzo szczegółowo. Zresztą tak jak i większość innych elementów całego tego świata.
Wśród domków jest oczywiście i ten najważniejszy.
Po ścieżkach Shire przechadzamy się całą grupą (z autobusu) z przewodnikiem – jego zadaniem jest nie tylko opowiadanie, ale też pilnowanie, czy nikt nie idzie zbyt szybko lub wolno…w końcu przed nami i za nami są kolejne grupy.
Nasz przewodnik opowiadał o tym, w których scenach których filmów poszczególne miejsca były pokazywane, ale też trochę o technikaliach dotyczących kręcenia filmu (i związanych z tym elementach całego Shire). Nie mogło oczywiście zabraknąć różnych ciekawostek czy po prostu anegdot (chociażby tej o pewnym wysokim czarodzieju, który miał się w Bag End uderzyć głową w wiszącą lampę – żeby podkreślić, o ile był większy od mieszkańców Hobbitowa – ale przypadkiem uderzył też drugi raz, tym razem w strop – co też postanowiono w filmie wykorzystać). Opowiadał też o pewnym drzewie, które miało być w Hobbicie dużo mniejsze niż w LOTR…postanowiono więc zbudować drzewo…od podstaw. Sztuczne drzewo ma całą masę liści – z których każdy jest osobno drucikiem przyczepiony do pnia. Podziwiam cierpliwość techników… Nasz przewodnik mówił też czasem rzeczy, w które zupełnie nie da się uwierzyć. Chociażby to, że Hobbitów naprawdę nie ma. Przecież wszyscy wiemy, że istnieją, prawda? Prawda?
Droga wśród hobbicich domków prowadzi obok powozu, w którym z przyjemnością zasiadły nasze dwa Hobbity.
A prowadzi do jedynego miejsca, do którego prowadzić może. Czyli do Green Dragon Inn. Tam też mamy chwilę wytchnienia, pijąc lokalne piwo (piwo piwne alkoholowe lub piwo imbirowe bezalkoholowe), robione wyłącznie na potrzeby owego przybytku, odpoczywając przy kominku
lub podziwiając widoki
A potem już tylko krótki spacer z powrotem do autobusu i droga powrotna do kawiarni, z której rozpoczynaliśmy. A przez co się przechodzi od razu po wyjściu z autobusu? Pewnie zgadliście – przez sklep z pamiątkami.
Całość trwa ok.2 godziny. Akurat tyle, żeby dzieci się nie znudziły. My też się nie znudziliśmy i polecamy, gdybyście akurat przechodzili obok ;-).
1 komentarz