Podczas naszego pobytu w USA, przez niewiele więcej niż 2 miesiące (dokładnie – od 2.04 do 10.06) przejechaliśmy samochodem 21 tys. kilometrów. Najpierw przejechaliśmy z Waszyngtonu, przez Nowy Orlean, do stanu Colorado, potem zwiedziliśmy okoliczne stany (Utah, Nevadę, Arizonę i Nowy Meksyk), wybraliśmy się do Kaliforni, gdzie przejechaliśmy niemal całe jej wybzeże, a na koniec z Kaliforni wróciliśmy na wschód, do Nowego Jorku. Przejechaliśmy więc dużo i to w dodatku po bardzo różnych terenach, w bardzo różnych miejscach.
Postaram się poniżej napisać trochę o naszych doświadczeniach związanych z jeżdżeniem po tym kraju – może przyda się to komuś, kto planuje również jeździć po USA.
Na początek jedno wrażenie ogólne – po tym kraju jeździ się bardzo przyjemnie. Drogi są zwykle dobrze oznaczone, są dobrze utrzymane, a kierowcy kulturalni.
- Skąd wziąć samochód?
Pierwsze i dość oczywiste pytanie, które trzeba sobie zadać, to skąd w ogóle wziąć samochód? Możliwości jest oczywiście sporo, ale dla nas sprowadziły się one do dwóch: kupić stary, używany pojazd, lub wynająć. Jak zwykle – każde z tych rozwiązań ma swoje wady i zalety.
Główną wadą kupna są wszelkie formalności i związane z nimi koszty (rejestracja, podatki + ubezpieczenie). Dodatkowo – warto kupowany samochód sprawdzić, więc jeżeli nie jesteś mechanikiem, zapłacisz sporo za czas pracy warsztatu. Przy ubezpieczeniu pojawi się problem stałego adresu, a większość ubezpieczycieli nie daje nawet możliwości ubezpieczenia na okresy krótsze niż pełny rok. Jeżeli samochód kupimy, oczywiście warto go na koniec odsprzedać – to również wymaga czasu i może się okazać, że stracimy sporo. Główną zaletą kupna jest oczywiście to, że możemy dobrać sobie taki samochód, jaki nam odpowiada – rynek jest dość duży (jednak warto rejestrować samochód w tym stanie, w którym zarejestrowany był w momencie sprzedaży – to znacznie ułatwi formalności).
Wynajem też nie jest idealnym rozwiązaniem – wprawdzie większość firm ma specjalne stawki na wynajem długoterminowy (my wynajmowaliśmy na ponad 2 miesiące, więc już tego typu stawki były stosowane), ale jak się doda różne dodatkowe opcje (typu ubezpieczenie, foteliki, itp.), ceny robią się zawrotne. Nam udało się znaleźć firmę, w której koszt wynajmu był bardzo umiarkowany, a dodatkowo zawarte było już w nim podstawowe ubezpieczenie od kosztów związanych ze zniszczeniem samochodu w efekcie wypadku (CDW – Collision Damage Waiver). Foteliki dla dzieci postanowiliśmy kupić sami. Dużą zaletą wynajmu jest to, że samochód jest dużo nowszy (wiem, wszytko kwestia budżetu – my dysponowaliśmy mocno ograniczonym) – nam trafił się samochód praktycznie nowy: w momencie odbierania, miał przejechane 700 mil, czyli niewiele ponad 1000 kilometrów. Jakieś inne wady? W przypadku naszej firmy, umowa mogła być zawarta tylko na miesiac, więc po miesiącu jeżdżenia musiałem udać się do ich biura (na szczęście mogo to być dowolne biuro, nie musiałem wracać na wschodnie wybrzeże), żeby podpisać kolejną – po drugim miesiącu załatwiłem to już telefonicznie. Oczywiście stawki na każdej kolejnej umowie były zgodne z pierwotną rezerwacją.
- Tankowanie
Niby prosta rzecz – jedziesz na stację i tankujesz. Jak wszędzie. A w dodatku – ceny benzyny zwykle dużo niższe, niż np. w Polsce. Ale…oczywiście są pewne specyficzne cechy, które czasami dawały nam się we znaki.
Po pierwsze – tutaj praktycznie nie ma czegoś takiego, jak tankowanie przed zapłaceniem. Zwykle płaci się od razu w dystrybutorze, kartą. Można też pójść do sklepiku i zapłacić gotówką lub kartą – jeżeli zatankujemy mniej, oddadzą nam różnicę. Na niektórych stacjach jednak pojawiał się problem – nie przyjmowały naszych kart. Tu w szczególności muszę wspomnieć o sieci Chevron – głównie dlatego, że tych stacji jest wszędzie bardzo dużo. W żaden sposób nie byłem w stanie przekonać ani terminali w dystrybutorach, ani terminali w sklepikach, żeby przyjęły jakąkolwiek polską kartę (a mam karty różnego rodzaju, wydane przez różne banki i z różnymi organizacjami płatniczymi). Po prostu nie…i już. Bo nie. Jeździliśmy więc na inne stacje (po kilku próbach na Chevronach w całych stanach). Jedna rzecz warta wspomnienia, ale to dotyczy nie tylko płatności na stacjach – jeżeli płacicie polskimi kartami debetowymi, i tak zwykle wskazujcie, że to karta kredytowa, jeżeli terminal/pracownik będzie pytał. Inaczej zwykle transakcja będzie odrzucona.
A ceny? Ceny paliw są bardzo zróżnicowane – od USD2,4/galon w okolicach Virginii po US 4,2 w Kaliforni (czyli, po średnim kursie, od 2,29zł do 4zł za litr). Warto czasami przejechać po kilku stacjach, bo różnice, nawet jeżeli stacje są blisko, są dość znaczne. Oczywiście tankowaliśmy najtańszą benzynę – zwykle była to 87.
- Płatne drogi
W USA wprawdzie jest wiele płatnych dróg, ale my ich unikaliśmy. Da się – jedyna miejsca, gdzie zapłaciliśmy, to mosty: Golden Gate Bridge i Bay Bridge w San Francisco, a potem Outerbridge Crossing pomiędzy New Jersey i Staten Island w Nowym Jorku. Gdy porównywaliśmy czasy dojazdu z wykorzystaniem dróg płatnych i bezpłatnych, różnice były na tyle nieistotne, że decydowaliśmy się zawsze na wybór drogi bezpłatnej. Jeżeli będziecie jeździli drogami płatnymi, pamiętajcie, żeby sprawdzić, w jaki sposób pobierana jest opłata – czasami są normalne bramki (z obsługą i bezobsługowe), gdzie płacimy gotówką lub kartą, ale czasami opłata pobierana jest wyłącznie z wykorzystaniem specjalnych transponderów. Brak takiego może oznaczać pewne kłopoty – chociaż w niektórych stanach jest możliwość zapłacenia przez internet (na podstawie numeru rejestracji) przez kilka dni po przejechaniu przez płatny odcinek (tak było np. w San Francisco w przypadku Golden Gate).
- Odległości
Temat może wydawać się banalny i pewnie każdy powie, że doskonale zdaje sobie z tego sprawę, ale i tak to napiszę :-). Otóż odległości w USA są ogromne. Warto więc dobrze zaplanować trasę, robić przystanki, szukać noclegów na trasie (a nie wjeżdżając do miast – to może kosztować sporo czasu). Często odległości są duże, a za oknem…nic. Czy też raczej – nic nowego. Setki kilometrów tego samego – to może zanudzić.
- Autostrada a droga lokalna/stanowa
Wiele razy wybieraliśmy między jazdą dużą autostradą (czyli trasą międzystanową) a drogami lokalnymi. Uwaga językowa – nazwa „highway” używana jest tu też do czegoś, co u nas można nazwać szosą, czyli tak mówi się też o zwykłych drogach z jednym pasem ruchu w każdą stronę. „Duże” autostrady to przede wszystkim tzw. drogi międzystanowe, czyli Interstate – te mają zawsze co najmniej dwa pasy ruchu w każdą stronę. Czasami tych pasów jest więcej – trzy, cztery…my naliczyliśmy chyba do ośmiu. Jednak mniejsze drogi też często są szersze – tylko nie jest to regułą.
Na „Interstate” jest dozwolona wyższa prędkość maksymalna (zależnie od stanu – od chyba 65 lub 70 do 85 mil/h), zakręty są łagodniejsze, nie ma oczywiście kolizyjnych skrzyżowań, są regularnie stacje benzynowe i inne usługi. Ale jazda nimi jest…nudna. Nie ma na co patrzyć – i chyba po to zostały one stworzone – żeby szybko jechać do celu, nie rozglądać się na boki.
Drogi mniejsze to zupełnie inna historia – jedzie się nimi wolniej, często przejeżdża się przez miasta (dobry przykład to stara droga 66 – jadąc nią, jeździliśmy przez centra małych miasteczek, jeździliśmy też ludziom niemal po ogródkach 😉 ), czasami trudno o stację benzynową i nie ma sieciowych restauracji. A co jest? Są sto razy lepsze, niesieciowe restauracje rodzinne. Są miasteczka, w których można poczuć klimat USA. Są życzliwi ludzie, którym się nie spieszy.
- Granice między stanami
USA to jeden kraj, podzielony na stany – podobnie jak Polska podzielona jest na województwa. Gdy przejeżdżamy pomiędzy stanami, informują nas o tym zwykle tylko tablice żegnające/witające (to dotyczy tylko samochodów osobowych – ciężarówki zwykle muszą się zatrzymać do kontroli/ważenia). Jedynym wyjątkiem podczas naszej podróży była Kalifornia – na granicy jest normalny punkt kontrolny i każdy musi się zatrzymać, a pracownicy przeglądają bagaże, pytają o wwożone jedzenie i produkty pochodzenia roślinnego czy zwierzęcego.
Jeżeli pomiędzy stanami jedziemy na drodze międzystanowej, niemal zawsze spotkamy tzw. „Welcome Center”, czyli punkt, w którym można się zatrzymać, wziąć papierową mapę stanu i dostać mnóstwo informacji o atrakcjach całego stanu. Zwykle te punkty są zaraz za granicą stanu, ale zdarzają się wyjątki.
- Inni kierowcy i inne pojazdy
Tych innych pojazdów jest dużo. Bardzo dużo. Szczególnie w miastach – w LA byliśmy wręcz przerażeni liczbą samochodów – korkujących niemal codziennie ośmiopasmowe autostrady. Straszne.
W miastach, większość pojazdów to dość duże Toyoty/Nissany czy Chevrolety/GMC. W największych miastach jest sporo samochodów elektrycznych lub hybrydowych. W małych miasteczkach wygląda to już zdecydowanie inaczej – samochody wyłącznie benzynowe i zdecydowana większość to gigantyczne pick-upy (takie z czterema kołami na ostatniej osi i drabiną, żeby dostać się do kabiny) i SUVy. A na trasie? Bardzo (BARDZO) dużo ciężarówek. Wszystkie wypucowane, błyszczące – aż miło patrzyć. Oprócz tego – bardzo dużo kamperów i przyczep kampingowych. Jednak zarówno te pierwsze jak i te drugie osiągają tu niespotykane rozmiary. Kampery to są często po prostu autobusy – i zwykle ciągną na holu dodatkowy samochód, żeby było czym poruszać się po zaparkowaniu RV. A przyczepy? Te też do małych nie należą. Często są to nie przyczepy, a naczepy – ciągnięte przez wielkie pick-upy, a taki zestaw jest długości dużej ciężarówki.
Jedna ważna uwaga – jeździliśmy dużo, zarówno po miastach, małych i dużych, jak i poza miastami. Mijaliśmy setki innych samochodów. I ani razu nie odczuliśmy, żeby jakikolwiek inny kierowca jechał niekulturalnie. Nikt nie trąbił, nikt się nie wpychał, nikt nie wymuszał – bardzo kulturalna jazda.
- Pasy typu „Carpooling”/”HOV 2/3+”
W dużych miastach, tam, gdzie są duże korki, często lewy pas przeznaczony jest na tzw. Carpooling. Inne oznaczenie to HOV 2+ (czasami 3+, ale to rzadziej – oznacza to minimalną liczbę osób w samochodzie, aby był on dopuszczony do jazdy po tym pasie). O co chodzi? Otóż gdy staliśmy w wielkich korkach w LA czy Chicago, zauważyliśmy, że 99% samochodów, niezależnie od tego, jak były wielkie, zajęte było wyłącznie przez kierowcę – nie było żadnych pasażerów. Z tego powodu wprowadzono pasy, którymi szybciej (zwykle, chociaż nie zawsze) poruszać się mogą samochody, w których jest więcej niż jedna osoba. Wygodne – wiele razy z tego korzystaliśmy, zwłaszcza w LA. Jest to jednak lewy pas i jeżeli nasz zjazd jest blisko, potem trzeba przejechać przez takie osiem zakorkowanych pasów…nic przyjemnego ;-).
- Duże miasta
Taaak…duże miasta…tutaj jeżdżenie samochodem rządzi się swoimi prawami. Bardzo dużo samochodów, nieznany układ ulic, dziwne czasami rozwiązania (chociażby zjazdy z dużych autostrad w lewo, nie w prawo) – to nie jest przyjemność. Na szczęście da się – i nie wymaga to jakichś nadprzyrodzonych umiejętności.
Jedna rada – w dużych miastach warto z dystansem podchodzić do wskazań nawigacji. Oczywiście warto ją mieć, ale przede wszystkim trzeba patrzyć na znaki (podobno warto na nie patrzyć w każdych innych warunkach) i na rzeczywiste ukształtowanie terenu :-).
Mi szczególnie źle jeździło się po Chicago – nie mam pojęcia, dlaczego. Może to kwestia nietypowych dróg – w centrum dużo jest pod ziemią, dodatkowo tory kolejki nadziemnej nie ułatwiają orientacji w terenie. A ulice dość mocno zniszczone…
- Policja
Jest. I jest jej bardzo dużo. Regularnie na autostradach stoją z radarami, jeżdżą, mnóstwo policji jest również w miastach. Nam jednak nie było dane ani razu mieć z nimi do czynienia, w jakichkolwiek okolicznościach.
Ciekawostka – na ekranach nad drogą, na których zwykle wyświetlane są informacje o pogodzie czy natężeniu ruchu, co jakiś czas pojawiają się „listy gończe” typu „zielony Buick LeSabre, rocznik 99, rejestracja xx 123456 poszukiwany, zadzwoń, jeżeli zobaczysz”. Na szczęście nigdy nie mieilśmy okazji takiego poszukiwanego samochodu spotkać.
- Ciężarówki
Pisałem już, że ciężarówek na drodze jest bardzo dużo. Są bardzo różne – ale większość jest dłuższa niż te, które jeżdżą w Europie. Jeżdżą kulturalnie (tak, wyprzedzają się – ale z różnicą prędkości większą niż 1km/h, jak to ma, mam wrażenie, miejsce na polskich autostradach) i dość szybko. Jest jednak z nimi pewien problem. Na początku dane mi było oglądać tylko skutki – bardzo dużo jest na poboczach większych i mniejszych skrawków opon.
Pewnego dnia odczułem to już bardziej bezpośrednio – jadącemu przed nami TIRowi wybuchła opona i dość spory kawałek poleciał w naszą stronę. Na szczęście byłem na tyle daleko, że miałem wystarczająco dużo czasu, żeby go uniknąć. Potem wyprzedzałem tę ciężarówkę, na szczęście bez problemów. Jednak mniej szczęścia miał jadący za nami samochód – gdy jechał obok TIRa, kolejny, dość duży kawałek opony poleciał wprost w niego. Próbował uciec, ale się nie udało – opona uderzyła go w bok i w szybę. Nie wiem, z jakim skutkiem (jechał dalej). Tylko szkoda samochodu – ładna Tesla…
- Motele
Na koniec kilka słów o czymś, co wielu z Was pewnie kojarzy się z amerykańskimi filmami. W końcu jak się jedzie daleko, to gdzieś trzeba się zatrzymywać. A gdzie najlepiej? W motelu. Takim z osobnymi drzwiami z zewnątrz do każdego pokoju, żeby można było zaparkować bezpośrednio przed wejściem. Takich moteli jest mnóstwo. Sami spaliśmy w bardzo wielu. I w każdym mieście, dużym czy małym są ich dziesiątki. Czasami się zastanawialiśmy – jak one się wszystkie mogą utrzymać?