Nie takie boskie Buenos

Nie takie boskie Buenos

"Chcę jeszcze raz pojechać do Europy

Lub jeszcze dalej do Buenos Aires

Więcej się można nauczyć podróżując

Podróżować, podróżować jest bosko"

Tekst piosenki "Boskie Buenos" Maanam chodził mi po głowie odkąd któregoś wieczoru w Brisbane Tomek zaproponował, żebyśmy do naszej trasy dołożyli Amerykę Południową. Nie trzeba mnie było długo namawiać i bez zastanowienia zaplanowaliśmy prawie 3 tygodnie w Buenos Aires, choć w sumie niewiele wiedzieliśmy, co tu jest wartego zobaczenia.

No i jesteśmy. Mieszkamy w samym centrum miasta, w dzielnicy Monserrat przy ulicy Salta – równoległej do najszerszej ulicy miasta, która ma po 8 pasów w każdą stronę plus po 2 pasy w każdą stronę dla metrobusów. To daje łącznie 20-cia pasów!!! Przejście przez tą ulicę zajmuje nam trochę czasu i nie jest możliwe w jednym cyklu świetlnym, ale dzieciom podoba się tempo, z jakim przechodzimy przez kolejne światła (a jest ich 6), aby jak najwięcej przejść "na raz". Swoją drogą, ciekawe jak bardzo zanieczyszczone jest powietrze w tej okolicy… ale chyba tu nikt się tym nie przejmuje, bo obok na małym skwerku jest niewielki plac zabaw, na którym zawsze jest pełno dzieci…

W okolicy są same stare kamienice, jedne lepiej, inne gorzej zachowane. Mieszkamy w takiej "lepszej", mamy starą windę, która mieści aż dwie osoby i zamyka się ją samodzielnie podwójnymi przesuwanymi drzwiami z siatki – jak na starych filmach 😉 W mieszkaniu skrzypi podłoga i jest trochę ciemno, bo okna wychodzą na sąsiednie budynki (z jednej strony mamy uniwersytet), ale nie jest źle.

Spacerując po ulicach w naszej i sąsiedniej dzielnicy (San Telmo) mam wrażenie, jakbym cofnęła się w czasie jakieś 25 lat i chodziła z babcią po wrocławskich ulicach Traugutta, Komuny Paryskiej itp. Dziurawe chodniki, na nich co kawałek psie odchody i zapach moczu (czy tylko psów?), trochę śmieci, obdrapane mury i grafiti. Spotkać można też szperaczy w śmietnikach i bezdomnych śpiących na materacach na niewielkich skwerach (w dzień materace zwinięte lądują między gałęziami drzew). Sklepy ponure, ciemne, takie, w których można kupić niemal wszystko, bo i coś do picia, coś słodkiego, jakąś zabawkę, gazetę, kilka artykułów papierniczych… znowu przypomina mi to stare czasy… Bary i restauracje tutaj też mają już swoje lata. Widać to po spranych obrusach i serwetkach, a nawet kelnerach 😉 Ale jest ich całkiem sporo, tylko większość pracuje od 12tej do 15-16tej i potem od 19-20tej do północy. A wiecie co serwują w niemal każdej restauracji? No, co jest ich narodowym przysmakiem? My cały czas jesteśmy zdziwieni, bo to pizza… Taka na grubym cieście z tłustym żółtym serem, oliwkami z pestkami i plastrami niezbyt dojrzałego pomidora. Są też makarony i te chyba są wyrabiane na miejscu w lokalu. Do tego obowiązkowo sok pomarańczowy – zawsze świeżo wyciśnięty – jest przepyszny i słodki (ulubiony Julka) i lokalne piwo 🙂

No, ale gdzie ta "boskość"???

Wybraliśmy się wycieczkowym autobusem typu hop-on, hop-off na objazdową wycieczkę po mieście, aby zobaczyć, co to miasto ma do zaoferowania, zbadać inne dzielnice i wybrać, gdzie pojechać lub pójść potem spokojnie pospacerować. Może nam się już w d….. poprzewracało, ale jakoś większego "wow" nie znaleźliśmy… Miasto jest faktycznie stare, jest kilka miejsc z nowymi wieżowcami, ale niewiele.

Jeszcze kilka "ciekawostek" i naszych spostrzeżeń:

  • Większość ulic jest jednokierunkowa, wiele jest bardzo szerokich, a i tak w godzinach szczytu jest spory ruch i korki.
  • Mają sześć linii metra i bardzo dużo autobusów, które mieliśmy wrażenie, że chwilami jechały jeden za drugim, nawet z tym samym numerem. Metro i autobusy też są stare, ale czyste i jeżdżą sprawnie. Co ciekawe, nie ma tu biletów zniżkowych na dziecko i za Julka płacimy, jak za nas (choć w autobusie przeważnie nam za niego kierowca nie kasuje). Nie da się też zapłacić gotówką za przejazd metrem czy autobusem – tylko lokalną kartą Sube, którą na szczęście można łatwo kupić i doładować. Acha i w metrze też można kupić ciekawe rzeczy (gumki do włosów, słuchawki, długopisy) od objazdowych sprzedawców, a także posłuchać lokalnych grajków – interes się kręci!

  • Ludzie są bardzo życzliwi – po wejściu do metra czy autobusu zawsze od razu ktoś ustępuje mi miejsce (Melę mam na rękach), czasem ustępują też miejsca Julkowi 🙂 (podobnie było w Hongkongu, ale już nie w Japonii).
  • Niewiele osób zna język angielski, a my nie za bardzo znamy hiszpański, ale jakoś udaje nam się dogadać i nawet zaryzykowaliśmy wizytę u fryzjera z dziećmi i obcięto ich tak, jak chcieliśmy, chociaż tego nie powiedzieliśmy 😉
  • Płacąc kartą (co też nie jest takie popularne) trzeba okazać dokument tożsamości, którego numer spisują na paragonie.
  • Nie ma głębokich wózków – nawet niemowlęta wozi się tu w spacerówkach z rozłożonym oparciem – może to ze względu na temperaturę, żeby ich nie gotować w gondoli? Ale widzieliśmy też sporo mam z dzieckiem w chuście 🙂
  • Kilka razy widzieliśmy wyprowadzaczy psów – szli z ośmioma psami na smyczy zajmując cały chodnik 😉
  • Brak ogródków czy nawet podwórek nie stoi na przeszkodzie, aby spędzać czas na powietrzu – wieczorami mieszkańcy wychodzą na ulice, siedzą przed sklepami, czy fryzjerem z dziećmi, a raz widzieliśmy pana, który na ulicy miał rozstawionego grilla i siedział sobie spokojnie i jadł.

  • Jest tu dużo placy zabaw – przynajmniej w porównaniu z Rarotonga, gdzie były dwa 😉 a tu spotykamy je dosyć często i zawsze jest na nich dużo dzieci.
  • Na ulicach można kupić świeży sok z pomarańczy – pomarańcze są w marketowym wózku, a na nim domowa wyciskarka – potrzeba więcej?

No dobra, a gdzie ta boskość? Chyba każdy musi ją znaleźć sam… Nam po pierwszym rozczarowaniu nawet zaczęło się trochę podobać… ale może to kwestia tutejszego wina, którego sobie nie odmawiamy? 😉

3 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.