Długo się zastanawialiśmy, czy jechać. Ostatnio nasze dzieci nienajlepiej znoszą samochód.
Zaryzykowaliśmy jednak – ponad 1700km w 3 dni. Tutaj maksymalna dozwolona prędkość to 100-110 km/h (w zależności od stanu), w miastach oczywiście mniej, nasza średnia była jednak gdzieś bliżej 60 km/h – w samochodzie spędziliśmy więc 28 godzin, dając niezły wycisk nie tylko samochodowi, ale też nam wszystkim.
Rozpoczęliśmy w poniedziałek o godz.5:30 – bez śniadania, gdy na dworze było jeszcze dość ciemno (i zimno). Pierwszego dnia jechaliśmy do miejscowości Warrnambool – leży ona w innym stanie i w…innej strefie czasowej. W pewnym momencie więc zegarki w telefonach przestawiły nam się po prostu 30 minut do przodu. Przyszło mi do głowy, że ktoś, kto mieszka gdzieś blisko tej granicy i do pracy dojeżdża do drugiego ze stanów, musi mieć trudne życie jeżeli chodzi o pilnowanie terminów spotkań…
W każdym razie znaleźliśmy się w stanie Victoria. Po drodze mieliśmy kilka przystanków – niektóre tylko po to, żeby oglądnąć dziwną konstrukcję.
Inne po to, żeby coś zjeść i odwiedzić…muzeum samochodów (znalezione przypadkowo na ulotce, którą oglądaliśmy pijąc kawę w mieście obok), spacerując trochę i oglądając miasto.
Pod koniec dnia dojechaliśmy do naszego nowego domu (domu na dwa dni), po szybkich zakupach i nakarmieniu kotów położyliśmy się spać, żeby następnego dnia wcześnie wstać i pojechać na główną część naszej wyprawy.
Drugi dzień to już Great Ocean Road – ok.240km drogi, której duża część położona jest bezpośrednio przy oceanach (Pacyfik i Indyjski), z pięknymi klifami, przyciągającymi całe masy turystów. Zatrzymaliśmy się w kilku obowiązkowych miejscach – Bay of Islands, London Bridge, Loch Ard Gorge (ze skałami Tom i Eva) i oczywiście oblegane 12 Apostołów (czyli 8 skał).
Gdy zawracaliśmy (nie przejechaliśmy całej Great Ocean Road, ale też nie zakładaliśmy, że nam się to uda), zaczynało robić się późno – ale akurat trafiliśmy do Bay of Islands z powrotem na zachód słońca – to też było fajne przeżycie. A najlepszy było w tym to, że byliśmy tam już zupełnie sami. A u 12 apostołów pewnie duuuuży tłum…
Ostatni dzień to powrót – jechaliśmy inną drogą i znowu cudowne przeżycie. Odcinek ok.120km drogi za Mount Gambier. Zupełnie płasko, nawet najmniejszych pagórków nie ma. Głównie niskie rośliny – pastwiska lub po prostu złocista, wyschnięta trawa. Co jakiś czas drzewo. Widoczność w każdą stronę – dziesiątki kilometrów. Czasami obok drogi tysiące owiec, czasami tysiące bel siana, czasami po prostu…nic. Droga prosta – tylko co kilka kilometrów łagodny łuk. Pusto – co kilka-kilkanaście minut jakiś pojazd, zwykle zresztą duże ciężarówki – wygląda to trochę jak TIR z dwiema naczepami: najpierw jest ciągnik, potem pierwsza między-naczepa, która też ma siodło dla kolejnej naczepy. Razem ma to 9 osi, jest bardzo długie i robi duże wrażenie. W każdym razie – przyznam, że ten odcinek drogi, ten niezmierzony bezkres, bardzo pozytywnie mnie nastawił. I nie powodował senności, mimo że miałem ustwione 90 km/h na tempomacie, więc praktycznie nic nie musiałem robić, a pozostali uczestnicy podróży całość tej drogi przespali.
Przy okazji zaobserwowałem jeszcze jedną ciekawostkę. Przejeżdżam obok pola, z którego akurat zbierane jest siano. Duża maszyna rolnicza – nazywa się to zgrabiarka i zwykle podłączana jest do ciągnika. A tu do…zresztą ciekawe, czy zgadniecie, za czym jechała zgrabiarka? Nie była oczywiście ciągnięta ręcznie, ponieważ tu pola są zbyt duże na to.
A przedtem jeszcze Mount Gambier – drugie co do wielkości miasto stanu South Australia, liczące aż…26 tys. mieszkańców. Ale ma pyszną kawę. I jeszcze pyszniejsze ciastka. I jaskinię z wózkami sklepowymi (komuś się widocznie nie podobała pusta i z dużej wysokości kilka wózków wrzucił). I zmieniające kolor jezioro wulkaniczne.
Do domu dotarliśmy ok.22 w środę, długo po zmroku (a jeżdżenie po zmroku w Australii jest tym, przed czym zawsze na samym począktu przestrzegają wszyscy turystów).