Lenistwo nas ogarnęło straszliwe. Jesteśmy już nie jak żółw, tylko jak ten miś. Od dzisiaj to dla mnie wzór wyluzowania. Kompletnego braku problemów i nieprzejmowania się niczym. Tak. Jesteśmy jak misie koala. Z wyjątkiem tych chwil, gdy musimy zajmować się dziećmi. Czyli jakichś 20 godzin na każdą dobę.
Od kiedy przyjechaliśmy do Brisbane, zabieramy się za pisanie postów. Za przygotowywanie zdjęć (nie dałem jeszcze zdjęć z Hong Kongu, a tymczasem minął już miesiąc w Japonii, prawie miesiąc w Australii…). Za co to my się tu nie bierzemy… Ale syndrom misia wygrywa.
Pochłaniamy więc mufinki (tak – to jedna z niewielu rzeczy, które rzeczywiście udaje nam się zrobić…w sensie upiec, bo z jedzeniem jakoś problemów nie mamy).
Popijając kawą w przeróżnej formie i w przeróżnej temperaturze. Chociażby takim specyfikiem, który, nie ukrywam, bardzo przypadł mi do gustu (gdyby tak łatwo dało się łączyć różne inne rzeczy, które lubię, życie byłoby dużo prostsze).
Ale zdarza nam się też pójść na plażę. Lub plac zabaw.
Chyba polubiliśmy Australię. Lub raczej – potwierdziliśmy, że nasze wcześniejsze doświadczenia były jak najbardziej powtarzalne :-). Brisbane to jedno z najfajniejszych miast, które zdarzyło mi się w życiu odwiedzić. Wyluzowane (tak, tak – jak ten miś), czyste, z naprawdę przyjaznymi i otwartymi ludźmi (nam bliżej do bycia ekstremalnymi introwertami, a i tak wielu nieznajomym udaje się wciągnąć nas w rozmowę).
A gospodarze domu, w którym mieszkamy, zasługują na osobny wpis – tak fajnych ludzi dawno nie spotkałem!
Mógłbym tak jeszcze trochę napisać dobrych rzeczy o tym mieście i w ogóle – kraju, ale…nie chce mi się. Syndrom misia 😉