KL na kółkach

KL na kółkach

Dzisiaj opowiem Wam bajkę. Otóż dawno, dawno temu, gdzieś daleko stąd, żył król. Mieszkał w wielkim pałacu, urządzonym z ogromnym przepychem i wyposażonym we wszelkie możliwe wygody (na pewno miał klimatyzację – nie pytałem ile płacił za prąd).

Król ów miał cztery córki (podobno miał też synów, ale ich los nie jest wystarczająco udokumentowany, żeby się tu nad nim jakoś szczególnie rozwodzić) i wszystkie cztery wydał za mąż niemal w tym samym czasie. Małżeństwa oczywiście były z miłości, żadne tam ustawiane. Aha – córki były pełnoletnie.

Tak się przypadkiem zdarzyło, że każda z córek po ślubie wyjechała w inną stronę.

Pierwsza – pojechała na północ, do sąsiedniego królestwa, gdzie wiodła życie w dostatki płynące.

Druga pojechała na południe. W posagu wniosła urządzenie klimatyzatorem zwane, więc mimo gorąca, jej też żyło się całkiem dobrze.

Trzecia z córek za męża miała księcia z zachodu. Zachód, jak to zachód – trochę dziki, trochę cywilizowany. Mieszanka w sam raz dla królewny wyjątkowo buntowniczej. Nie mogła więc trafić lepiej.

Czwarta z córek, najmłodsza, wiodła dużo ciekawsze życie, niż jej starsze siostry. Zdarzyło jej się między innymi za lat młodzieńczych podebrać narzeczonego pewnej złej czarownicy, która przysięgła zemstę… Po ślubie, najmłodsza królewna wyjechała na wschód, a że tam musi być jakaś cywilizacja, nie martwiła się zbytnio. Wybrała sobie na siedzibę wielkie miasto. Dowiedziawszy się o tym, zła czarownica przystąpiła do realizacji swego planu. Podpowiedziała królowi, jaki prezent powinien córce swej sprawić. A musicie wiedzieć, że w rodzinie tej panowały specyficzne zwyczaje. Jeden z nich dotyczył dawania i otrzymywania prezentów – otóż odrzucenie lub nie korzystanie z prezentu traktowane było jako afront (niech Wam będzie – wymyśliłem to, żeby ułatwić czarownicy zadanie).

Król, gdy przybył do królewny, by wręczyć jej prezent, zrozumiał swój błąd i załkał cicho nad jej losem… Było już jednak za późno – królewna, prezent zobaczywszy, rzuciła się w przepaść z wysokiej skały. Znacznie głośniejszy niż płacz króla był chichot czarownicy, który nawet i dziś można jeszcze usłyszeć w najgłębszych jaskiniach królestwa.

Od tego czasu, do wybranego przez królewnę miasta, przybywa każdego roku wielu śmiałków, którzy chcą udowodnić, że los jej mógł być zupełnie inny. Królewna jednak miała rację – postawione przed nią zadanie było niemożliwe i każdy sądzący inaczej, z góry skazany jest na śmierć w męczarniach. Podobno nie zmieni się to tak długo, jak długo echo śmiechu czarownicy plątać się będzie po jaskiniach…

Spróbowaliśmy i my. Wprawdzie w męczarniach nie zginęliśmy, ale odnieśliśmy spektakularną porażkę.

Domyślacie się już pewnie, co było owym prezentem i co sprawiło, że jej los nie mógł być inny? Tak, oczywiście macie rację. Prezentem był zwykły wózek dziecięcy. A wyrok przypieczętowany został wyborem miasta – nazywa się ono Kuala Lumpur.

Teraz lekko zmienię temat. Otóż niektórzy z czytelników pewnie wiedzą, że bardzo lubię Singapur. Byłem tam chyba 6 razy i spędziłem łącznie ponad miesiąc – czyli nie jakoś specjalnie dużo, ale też nie jest to kilka dni. W każdym razie – byłem tylko turystą. Lubię to miasto za atmosferę, za międzynarodowość, za to, jak bezpiecznie i dobrze się w nim czuję. Lubię też za mieszaninę zapachów. Lubię wieczorem oglądać CBD, ale lubię też po zmroku chodzić uliczkami Little India lub Chinatown. Ale właśnie dlatego, że dobrze go już znam, tym razem postanowiliśmy w tym rejonie wybrać coś innego – padło na Kuala Lumpur. Pierwsze wrażenia? O rany – jakie to podobne do Singapuru. Podobne pod każdym niemal względem.

To jednak tylko pozory. Jest trochę tak, jakby KL było młodszym bratem Singapuru, na siłę próbującym stać się takim samym. Zamiast szukać własnej drogi. Wrażenie to przypieczętowała wizualizacja budynku, przedstawiona na ogrodzeniu, którym otoczony był plac budowy – otóż budowana tam konstrukcja będzie składała się z trzech wieżowców, które na górze połączone będą jedną wspólną platformą, na której znajdzie się m.in. basen, jakieś palmy. Czy coś Wam to przypomina? Bo mi tak. A tych, którzy nie wiedzą, o co mi chodzi, odsyłam drogą okrężną: spójrzcie na zestaw Lego nr 21021.

Inny jest tu klimat, inna atmosfera, nie ma tego poczucia bezpieczeństwa. Podobne są za to zapachy – pewnie w dużej mierze przez sprzedawany w wielu miejscach Durian oraz przez podobne przyprawy dodawane do potraw na wszechobecnych stoiskach z jedzeniem.

Przylecieliśmy tu w poniedziałek, ale nasze prawdziwa przygoda z KL zaczęła się we wtorek – rano, dzielnie wyposażeni w wózek, udaliśmy się do miasta. Tragedia. To miasto jest nieprzyjazne jakby z definicji. A poruszanie się wózkiem jest niemożliwe. Królewna wiedziała, co robi, rzucając się ze skały (poszedłbym w jej ślady, gdyby nie kilka kredytów). To miasto jest kompletnie niedostosowane do poruszania się na kółkach (nie wliczam tu roweru – pewnie byłoby łatwiej). Krawężniki wysokie na pół metra. Znikające chodniki. Kierowcy zupełnie, ale to zupełnie, nie dbający o to, że ktoś właśnie wchodzi na pasy. Kosze na śmieci, różne skrzynki, rury czy hydranty stojące równo na środku chodnika – w taki sposób, że po żadnej stronie nie zmieści się wózek. Przejścia na drugą stronę ulicy wyłącznie mostkami nad jezdnią – prowadzą na nie dłuuuugie schody. Zwykle jest winda. Ale, jak wynika z moich naukowych obliczeń, na każde 100 wind, ok.100 nie działa. Słupki, których głównym celem jest (chyba) ograniczenie możliwości wjechania gdzieś samochodem, postawione w takiej odległości, że wózek można jedynie nad nimi przenieść (i nie ma żadnej – ŻADNEJ – innej drogi…cieszyłem się, że mam wózek z dzieckiem, który mogę przenieść, a nie siedzę na wózku inwalidzkim). Wielkie place zabaw, gdzie między wieloma częściami przejść można jedynie schodami. Wielkie parki, całkiem nowe, do których wchodzi się po schodach tak szerokich, że można byłoby zamiast nich zrobić kilka podjazdów dla wózków – a tymczasem nie ma podjazdu żadnego. Chcecie jeszcze? Proszę bardzo: ludzie grzecznie czekający w kolejce do metra, gdy tylko widzą wózek, zapominają o owej grzeczności i na siłę próbują go ominąć. Samochody zaparkowane tak, żeby zająć jak najwięcej chodnika – jakby uczestniczące w konkursie “kto zostawi węższe przejście”. Stacje metra/kolejki naziemnej wyposażone są czasami w windy. Ale w wielu przypadkach windy nie działają.

No dobrze, wystarczy narzekań około-wózkowych. Teraz trochę narzekań bardziej ogólnych :-). Miasto jest jednym wielkim placem budowy. Rozumiem – każde miasto musi przez to przejść. Ale mam wrażenie, że da się to zrobić w sposób trochę mniej uciążliwy, niż zajmowanie wszelkich możliwych chodników, wyłączanie wind i usuwanie drogowskazów. Bo tych ostatnich po prostu nie ma. Zupełnie. Nawet z GPSem czasami nie mieliśmy pojęcia, gdzie powinniśmy iść.

Podsumowując krótko: nie wrócimy tu.

1 komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.