Ile to miesięcy minęło od naszego powrotu? Już cztery? Ile postów napisaliśmy w tym czasie? Hmm…w tym momencie chyba powinno się robić trochę wstyd. Może powinno, ale nie robi – rzeczywistość ma tę ciekawą cechę, że zawsze zaangażuje nas na 100%. Niezależnie od tego, czy jest rzeczywistością lankijskiego pociągu, rzeczywistością pacyficznej walki z pająkami czy florydzkiego s’mores-owania.
Ale widzicie? Wracam do Was. Wracam, żeby podzielić się kilkoma zdjęciami, które w najlepszy sposób opisują nasze podróżnicze miesiące. Zanim przejdę do owych zdjęć, najpierw trochę liter.
Pytacie nas często, gdzie nam się najbardziej podobało – to trudne pytanie. Każde miejsce było wyjątkowe. Inne. Są miejsca, do których nas specjalnie już nie ciągnie (chociażby Chile), ale są też takie, do których już teraz wiemy, że będziemy próbowali wrócić: Japonia (tak – głównie przez jedzenie). Australia – tam jest jeszcze dużo do zobaczenia, ale tam są też Judy, Kate i Tony, za którymi bardzo tęsknimy. USA – atmosfera tej dużej, pustej części kraju gdzieś po środku jest niesamowita (ale tam też spotkaliśmy tyle osób, które jeszcze chcemy spotkać, że nie sposób ich tu wszystkich wymienić).
Pytacie, czy nie baliśmy się. Oczywiście, że się baliśmy – zwłaszcza na samym początku. Baliśmy się konsekwencji naszej decyzji. Baliśmy się samego wyjazdu. Baliśmy się, jak to wytrzymają dzieci. Baliśmy się jak my sami to wytrzymamy. Przecież niespecjalnie często w obecnym świecie mamy możliwość spędzić niemal rok 24/7 w swoim towarzystwie. Baliśmy się też paru(set) innych rzeczy. Ale po podjęciu decyzji, że jedziemy, wszystkie te lęki odstawiliśmy na półkę – taką wysoką półkę gdzieś z tył spiżarni. Taką, na którą kładzie się rzeczy, o których się pamięta, ale po które rzadko się sięga. I tam zbierały kurz (zbierają pewnie do dzisiaj – ostatnio tam nie zaglądałem 😉 ).
Co nam z wyjazdu zostało? Oczywiście – masa zdjęć. Ale też bardzo dużo wspomnień, które uruchamiają się często w najmniej oczekiwanych momentach:
- Mela oznajmiła któregoś dnia, że chce pojechać tam, gdzie były rury i latające chusteczki (Muzeum dla dzieci w Tucson) – gdy powiedzieliśmy, że tam trzeba lecieć samolotem, powiedziała tylko „to chodźmy”
- Julek często wraca do swoich urodzin urządzonych w Disneylandzie w Tokio
- Zbliża się Halloween i któregoś dnia wieczorem zobaczyłem oświetlone, wycięte dynie pod jakimś domem – od razu przypomniałem sobie nasze ubiegłoroczne Halloween, gdy chodziliśmy po domach w Kedron pod Brisbane w Australii, oglądając dekoracje, zbierając cukierki i rozmawiając z ludźmi
- za każdym razem, gdy kupujemy cytryny, Ewa wspomina Normanville (Australia Południowa) i Waiuku (Nowa Zelandia), gdzie cytryny zrywaliśmy z drzewa pod domem
Same zdjęcia też przywołują wspomnienia – ale taka już rola zdjęć.