Daleko od nas dzieją się rzeczy, na które nie mamy obecnie zbyt dużego wpływu (czyli nasz dom…cały czas mamy nadzieję na pozytywne rozwiązanie), ale my w tym czasie nie stoimy w miejscu. Jeździmy. Dużo.
Poniżej w tzw. telegraficznym skrócie, gdzie ostatnio byliśmy. O niektórych z tych miejsc napiszemy więcej. Może… 😉
Z Colorado Springs wyruszyliśmy 3 maja. Najpierw zatrzymaliśmy się na kilka dni ponownie w miejscowości Vail. Byliśmy akurat między sezonami, więc wyglądało to trochę jak wymarłe miasto…ale nam to nie przeszkadzało. Może z wyjątkiem zamkniętego na czas remontu placu zabaw…
Z Vail pojechaliśmy na północny-zachód, do Salt Lake City. Kilka godzin pochodziliśmy po tym mieście – z jakiegoś powodu bardzo dobrze się tam czułem. Trudno mi powiedzieć, z jakiego, ale po prostu atmosfera była przyjemna.
Po SLC pojechaliśmy na zachód, jadąc obok Salt Lake, czyli słonego jeziora, oraz Salt Lake Desert. Z dwoma przystankami dojechaliśmy do wielkich drzew – Humboldt Redwoods State Park w Kaliforni północnej. Tam spędziliśmy 2 dni, oglądając drzewa rozmiarów wręcz niewyobrażalnych – ponad 100 metrów wysokości.
Skoro już dojechaliśmy do kalifornijskiego wybrzeża, to trochę na nim chcieliśmy zostać, jadąc na południe. Najpierw San Francisco, w którym spędziliśmy kilka dni.
Następnie pojechaliśmy Pacific Coast Highway (porównując ją, oczywiście, do Great Ocean Road z Australii) zobaczyć ocean i ładne mosty, zatrzymując się w Monterey.
A potem dalej (tu już z PCH musieliśmy zjechać, ponieważ jej części są obecnie nieprzejezdne) do Los Angeles. Tam zatrzymaliśmy się na dłużej, oglądając samochody (w muzeum i na ulicach) i znane wszystkim widoki.
Mamy wrażenie, że czas coraz szybciej biegnie i 10 dni w LA minęło nam jakoś…szybko… I już była pora opuszczać Kalifornię. Na wschód, do Tucson. Do czterdziestostopniowych upałów w Tucson. I kaktusów. I samolotów (znowu – w muzeum, ale nie tylko).
Następnie – najpierw na północ zobaczyć Wielki Kanion, a potem wzdłuż Route 66 do Chicago.