Na Amerykę Południową przeznaczyliśmy niewiele czasu, bo tylko 5 tygodni. Trzy państwa i trzy stolice. Chcieliśmy zobaczyć, jak wygląda ten nieznany nam zupełnie świat, jak żyją tubylcy, co jedzą, jak mieszkają, jak spędzają czas… Tylko czy stolice są dobrym źródłem informacji? Trochę żałuję, że jednak nie udało się wyjechać poza miasto i zobaczyć coś więcej…
W Santiago byliśmy tydzień. I nie wiem, co Wam napisać o tym mieście. Inne od Buenos Aires (więcej wieżowców, sklepy ładniejsze, podobne do naszych, częściej i łatwiej zapłacić kartą), ale też do niego podobne (bezdomni w parkach, ludzie sprzedający wszędzie wszystko, stare autobusy miejskie, sklepy zamykane na metalowe rolety). Santiago jest pełne kontrastów. Na pierwszy rzut oka wydawało nam się, że jest bardziej nowoczesne, może dlatego, że mieszkaliśmy w stosunkowo nowym wieżowcu z basenem i siłownią na dachu… Są duże, nowoczesne centra handlowe, jak w każdej dotychczas odwiedzanej stolicy, jak u nas we Wrocławiu. Ale są miejsca, gdzie wszystko jest stare i zniszczone, jest brudno i niezbyt przyjemnie. Na takie miejsca trafiliśmy w samym centrum – to duży targ rybny, targ owoców i warzyw i ich okolice.
Nie znaleźliśmy takich kolorowych klimatycznych uliczek, jakie były w BA. Za to niedaleko naszego mieszkania była ulica z chińskim centrum handlowym i sklepikami ze wszystkim – AliExpress na żywo 😉
Santiago otoczone jest górami – Andami. Widok na miasto i góry można podziwiać z najwyższego budynku Ameryki Pd. Constanera. I prawie skusiliśmy się na tę atrakcję. Jednak zmieniający się widok (a właściwie jego brak) gór z naszego balkonu na 21. piętrze, spowodowany przez smog unoszący się nad miastem, kazał nam zrezygnować. Wybraliśmy pięć razy tańszą atrakcję – wjazd na wzgórze św. Krzysztofa. Wjechaliśmy specjalnym tramwajem, potem około 100 schodów pod figurę Maryi (na górze jest jej sanktuarium), i zjazd w dół kolejką linową. Frajda dla dzieci, a widoki… jak widać na zdjęciach.
A dla dzieci? W Santiago sporo jest parków rozrywki, jednak nie szukaliśmy takich atrakcji (nie mówcie tego naszym dzieciom! ;-P). Byliśmy w Muzeum Interaktywnym Mirador (MIM) – fajne miejsce, choć daleko od centrum (podobne do warszawskiego kopernika), w którym było niewiele osób, więc mogliśmy bawić się bez przeszkód. Julkowi najbardziej podobały się symulacje trzęsienia ziemi i odciskanie różnych części ciała. Mela zafascynowana była dużymi bańkami i pokojem ze zmieniającymi się kolorami.
Place zabaw są tu kiepskie – stare i mocno zużyte. Znaleźliśmy jednak park zaprojektowany dla dzieci. Jest na zboczu wzgórza i poza standardowymi huśtawkami jest tam droga pełna przeszkód z wzniesieniami i zjazdami, kamienne kule, z których wypływała woda, drewniane domki na palach, kamienne zjeżdżalnie i tramwaj, którym można wjechać na górę. I to wszystko za darmo. Całkiem przyjemne miejsce, ale warto zabrać ze sobą coś do zjedzenia, bo w okolicy nie ma zbytnio wyboru.