W Australii mieszkaliśmy inaczej, niż dotychczas, bo wynajmowaliśmy domy, a nie mieszkania. Mieliśmy więc więcej miejsca, dzieci więcej możliwości zabawy (w domu lub koło domu), no i mogliśmy pożyć trochę, jak „tubylcy”, ale to też ze względu na długość pobytu w tych miejscach 🙂 Już wcześniej pisaliśmy, że zdecydowana większość domów w Australii jest domami parterowymi i bardzo często drewnianymi. Zajmują więc sporo miejsca i przeważnie nie mają dużych ogrodów za domem. Właściwie, to ogrody, jeśli już są (jest tu bardzo ciepło i sucho), to są przed domem i nie są ogrodzone płotem. A trawniki mają takie gęste, że chodząc po nich czuje się, jakby szło się po długowłosym, miękkim dywanie i aż chce się zdjąć buty (Mela bardzo często biegała tu boso). No, ale po kolei:
Cairns link 6 nocy, 212 zł/noc
Bungalow postawiony z tyłu domu gospodarzy, na dużym ogrodzie z murowanym basenem, miejscem z grillem elektrycznym, małym placem zabaw. Wszystko to do dyspozycji gości. Mały domek składał się z dwóch sypialni, łazienki i małego pokoju przechodniego, który służył nam za salon. Nie było kuchni, tylko półka z kilkoma naczyniami, czajnik elektryczny i mikrofalówka, a przed domkiem stół i krzesła, przy których jedliśmy. Mogliśmy korzystać z lodówki właścicieli, która stała na tarasie przy ich domu. Domek ładny i nowocześnie urządzony, były ręczniki. Minusy: brak internetu, przy dłuższym pobycie brak kuchni też będzie uciążliwy, dosyć daleko wszędzie, więc bez samochodu trzeba się nachodzić, a jest tu gorąco (na początku października było po 31 stopni), no i największy dla mnie minus – karaluchy! Takie duże, czarne, których nigdy wcześniej nie widziałam, ale jak się okazało, są często spotykane w Australii i łatwiej się ich pozbyć, niż tych małych. My kupiliśmy spray, z którym na nie polowaliśmy, ale nie było to komfortowe… Plac zabaw dla dzieci też nie był taką atrakcją, na jaką liczyliśmy – był dosyć stary i nie wydawał się zbyt bezpieczny, a wszędzie rozsypany piasek był kuwetą dla przychodzących tu kotów. Więc niby ładnie, ale nie polecamy.
Brisbane, a dokładniej Kedron, link, 30 nocy, 176 zł/noc
Urocze miejsce, wspaniali ludzie, dobra lokalizacja. Wynajmowany domek to dobudówka do domu właścicieli (budowali ją dla córki), połączona z nim drewnianym tarasem, przez który się wchodzi. Mieliśmy sypialnię i pokój połączony z kuchnią (był tu stół, kanapa, na której spały dzieci, TV) oraz łazienkę. Czysto i przytulnie. To tu pierwszy raz w podróży piekliśmy muffinki i ciasteczka oraz gotowałam rosół i pomidorową 😉 Był internet, pralka, ręczniki, no i zabawki 🙂 W pobliżu duży supermarket i przystanek autobusowy, z którego można bezpośrednio dojechać do centrum Brisbane.
Największą zaletą tego miejsca są jednak właściciele: Judy i Tony – jedyni jak dotąd, z którymi mieliśmy bezpośredni i tak dobry kontakt. Uroczy ludzie mający swoje wnuki (stąd zabawki w domu), którzy kochają ludzi i podróże. Spędzili z nami dużo czasu na rozmowach, zabawach z dziećmi, czy też zabierając nas swoim samochodem na wycieczki, a nawet do swoich wnuków. Ale nie byli przy tym nachalni i nie naruszali naszej prywatności. Czuliśmy się tam jak u rodziny. Bardzo bardzo polecamy to miejsce!
Adelajda, a dokładnie Normanville, link, 29 dni, 274 zł/noc
Bardzo duży i komfortowy dom w małym, uroczym, nadmorskim miasteczku, niecałe 80 km od Adelajdy. W miasteczku jest duży sklep, piekarnia, poczta, duża i ładna plaża oraz kilka miejsc, gdzie można zjeść obiad. Okolica bardzo ładna – warta zwiedzenia, ale trzeba mieć samochód, bo brak tu transportu publicznego. Do dyspozycji mieliśmy cały dom, czyli 4 sypialnie (jedna z garderobą), 2 salony, 2 łazienki, duża kuchnia z jadalnią i zadaszony taras. Oczywiście nie korzystaliśmy z połowy, ale było 😉 Za domem na małym ogródku rosło drzewo cytrynowe, więc mieliśmy świeże cytrynki 😉 Dom ma centralną klimatyzację, pralkę, zmywarkę (w końcu!), dobrze wyposażoną kuchnię – nic dodać, nic ująć. Jedyną uciążliwością były małe gąsieniczki czy mini stonogi, które w jakiś sposób dostawały się do domu przez drzwi, a raczej pod nimi, i z dużą, jak na ta małe żyjątka, prędkością rozchodziły po podłodze domu – codziennie przynajmniej kilka trzeba było złapać 😉 ale karaluchów brak na szczęście (był jeden całkiem spory pająk, który napędził nam stracha, jak przyjechaliśmy, ale w końcu to Australia… pająk został „stracony” i po kłopocie). Polecamy to miejsce, ale jest dosyć drogie, więc pewnie lepsze byłoby dla większej liczby osób (spokojnie pomieści dwie rodziny z dziećmi).
Warrnambool link, 2 noce, 269 zł/noc
Miejsce to było dla nas bazą wypadową podczas wyjazdu na Great Ocean Road, bo miasto jest na początku (lub końcu – jak kto woli) tej wartej zobaczenia drogi. Przyjeżdżaliśmy tu wieczorem, a rano wyjeżdżaliśmy, więc trudno powiedzieć coś o okolicy i mieście, choć wiemy, że blisko jest supermarket, bo tam akurat byliśmy. Sam domek jest bardzo ładny i czysty. Do dyspozycji mieliśmy dwie sypialnie, łazienkę, kuchnię z małą jadalnią i niewielki salon. Jest też zamknięta część domu – sypialnia właścicielki, która tu bywa, ale my jej nie spotkaliśmy. Poznaliśmy za to jej dwa koty :-), które mieszkają na zewnątrz, ale kręcą się blisko domu i przychodzą jeść – dzieci miały trochę radości z karmienia 😉 W domu jest internet, do dyspozycji są ręczniki i można krzystać z tego, co jest w kuchni, czyli np. kawa, herbata, płatki śniadaniowe, mleko itp. W domu jest wiele książek podróżniczych – widać, że właścicielka sama lubi podróże 🙂 Bardzo przyjemne miejsce, które zdecydowanie polecamy.