Adelajda to stolica stanu Australia Południowa i piąte co do wielkości miasto w Australii. Nie sprawia jednak wrażenia typowego wielkiego miasta, głośnego, z korkami i tłumami ludzi w centrum. Pewnie to przez niską zabudowę, bo nie ma tu bloków i wieżowców (poza kilkoma biurowcami w centrum), tylko domki parterowe lub piętrowe. To jest właśnie niesamowite w tych australijskich miastach – jest tu miejsce na domki jednorodzinne z ogródkami, nie ma budownictwa wielorodzinnego (jeśli jest, to też w parterowych domach…). Mają na to miejsce 🙂 Przyznam, że to miasto jakoś bardzo na nas wrażenia nie zrobiło… Może dlatego, że cały czas porównywaliśmy je z nowoczesnym Brisbane, w którym się zakochaliśmy. Ale mimo wszystko udało się nam znaleźć w Adelajdzie kilka fajnych miejsc i spędzić miło czas.
W Port Adelaide, jednej z dzielnic, są blisko siebie trzy muzea: samolotów, pociągów i morskie. Kupując bilet w jednym z nich otrzymuje się zniżkę 25% na pozostałe, więc warto skorzystać 🙂 My byliśmy w dwóch z nich i dzieciom bardzo się podobało.
National Railway Museum może pochwalić się dużym zbiorem pociągów i lokomotyw z różnych okresów. Można tu zobaczyć, jak budowano szlaki kolejowe w Australii, jak wyglądały pierwsze stacje, no i jak podróżowano dawniej. Są niesamowite wagony restauracyjne, wagony z miejscami do spania, wagony-sklepy, a nawet jeżdżące po torach banki! Do wielu wagonów można wejść i usiąść na zabytkowych miejscach, do innych można zajrzeć przez okno. Dwie wielkie hale wypełnione starymi pociągami zachowanymi w bardzo dobrym stanie – dzieci biegały i szalały niemogąc się doczekać, co będzie następne 😉 Przed wejściem do muzeum bajkowa lokomotywa Tomek na dwudolarówki, a w sklepiku spory wybór lokomotyw i innych zabawek z bajki Tomek i przyjaciele oraz Stacyjkowo 😀 Acha! Można też przejechać się wokół terenu muzeum małą kolejką wąskotorową, ale nie skorzystaliśmy.
South Australian Aviation Museum ma trochę mniejsze zbiory, ale też robią wielkie wrażenie, choćby ze względu na wielkość eksponatów 😉 Jest tu wojskowy F111, samoloty pasażerskie, mniejsze samoloty, za któtych sterami można usiąść, wielki helikopter i samolot, z którego wyskakiwali spadochroniarze. Osobiście nie jestem miłośnikiem samolotów (choć latać lubię :-)), więc nie podam tu fachowych nazw… może sami coś wypatrzycie na zdjęciach 😉
W centrum warto odwiedzić Adelaide Central Market z dużym wyborem świeżych owoców i warzyw, mięs, a nawet stoiskiem z polskimi produktami (kupiliśmy dżem z Łowicza, bo tutejsze są straaasznie słodkie ;-)). Na samym targowisku można usiąść i wypić pyszną kawę (z ciastkiem oczywiście – ja tu znalazłam mega słodkie ciastko z zieloną herbatą – tą, którą tak polubiłam w Japonii…), a nawet zjeść lunch. Obok znajduje się Chinatown, gdzie z przyjemnością powspominaliśmy smaki i zapachy Azji 🙂
Niedaleko jest Rundle Mall – ulica z mnóstwem sklepów i galerii handlowych (niektóre w ładnym, starym stylu). Jest to deptak, na którym cały czas coś się dzieje, są np. rzeźby świnek czy lustrzane kule – coś w sam raz dla dzieci, aby odwrócić ich uwagę od „nudnego chodzenia” 😉
Największym chyba zaskoczeniem był dla nas Ogród Botaniczny, bo choć wysoko oceniany na TripAdvisor, to baliśmy się, że dla dzieci będzie nudny. I wyszukaliśmy wcześniej plac zabaw w okolicy, mówiąc dzieciom, że ten ogród jest właśnie po drodze do niego 😉 Ale okazało się, że było fajnie dla wszystkich 🙂 Co ciekawe – wstęp do Ogrodu Botanicznego jest bezpłatny, a teren jest spory i bardzo zadbany. Nam bardzo podobały się kaktusy (rosnące na zewnątrz, a nie w szklarniach ;-)), ogród z roślinami leczniczymi, las deszczowy zamknięty w wysokim budynku, w którym dla zachowania odpowiedniej wilgotności, co kilka minut puszczana jest mgiełka wodna (Julka zachwycała, a Mela się jej bała). Są też fontanny, do których przylatują piękne kolorowe papugi, ogród różany, kawiarenka, w której zjedliśmy lody w towarzystwie kaczek i duże trawniki, po których można biegać do woli 🙂 Okazało się zresztą, że taki trawnik i mała piłeczka zastąpiły nam plac zabaw 🙂 Po 3 godzinach spędzonych w Ogrodzie Botanicznym byliśmy tak zmęczeni, że wróciliśmy do domu.
I ostatnie miejsce, które odkryliśmy przypadkiem, to dzielnica Glenelg. To przedmieścia Adelajdy i stąd jeździ jedyna linia tramwajowa do centrum. Zostawialiśmy więc tu auto i przesiadaliśmy się do tramwaju jadąc do centrum. Ale Glenelg ma też ładną i szeroką plażę, molo, sklepy z pamiątkami i akcesoriami plażowymi, hotele, tereny rekreacyjne z placami zabaw i zielenią oraz mnóstwo kawiarenek, restauracji, barów, pubów itp. Klimat, jak w nadmorskim miasteczku – poczuliśmy to spędzając tu ostatnią australijską niedzielę 🙂 I byliśmy tu też na paradzie świątecznej (tu chyba każda dzielnica ma swoją) i dzieci mogły zobaczyć Mikołaja, czy raczej Father Christmas, bo tak go tutaj najczęściej nazywają 🙂